poniedziałek, 6 października 2014

Ludzie umierają z powodu nowotworów codziennie. Tak było, jest i będzie.

"@Mihas_G: skurwysyństwo nie patrzy na wiek, stan posiadania, czy ktoś jest sławny czy nie... bierze wszystkich:/"

W dniu wczorajszym zmarła Anna Przybylska. Młoda aktorka od jakiegoś czasu walczyła z ciężką chorobą – rakiem trzustki. Strasznie szkoda. Pomijając karierę i życie „celebrytki” zostawiła trójkę małych dzieci, co chyba jest najgorsze w całej tej tragedii.


Anna Przybylska, fot. Super Express

Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach ludzie zaczynają się zastanawiać i głośno mówić o tym i tamtym. Wszyscy są „głęboko poruszeni” i zasmuceni… Niejako rozumiem takie zachowanie. Przecież to była osoba publiczna, o której mówiono, na której każdy ruch patrzono, którą oglądano na wielkim i srebrnym ekranie, ale, no właśnie, ja jak zwykle muszę mieć jakieś ale.

Tylko w 2010 r. ze względu na nowotwory złośliwe zmarło w Polsce 92610 osób. Oznacza to, że codziennie około 250 osób w różnym wieku i różnym stanie odchodziło z tego świata. Niektórzy po ciężkiej, ale niestety przegranej walce, niektórzy niemalże natychmiast. Rak jest na tyle podstępną szują, że długo nie daje o sobie znać i niekiedy na jakiekolwiek leczenie może być już po prostu za późno, jednak wg mnie nie to jest najgorsze.
Najgorzej jest wtedy, kiedy leczenie „przynosi efekty” i chory doświadcza remisji, a po chwili dłuższej lub krótszej, okazuje się, że cholerstwo wraca. Wraca, nierzadko ze zdwojoną siłą. Upragniona „remisja” to nic innego jak przerwa w chorobie. Onkolog nigdy nie powie, że pacjent jest w pełni wyleczony, bo to może wrócić w każdej chwili, za rok (tak jak w moim przypadku), za dwa albo i za dwadzieścia. Radość z remisji pryska jak bańka mydlana i wszystko zaczyna się od początku. Chemia, radioterapia, wizyty w obskurnych poradniach czy szpitalach… Z jednej strony człowiek myśli wtedy „Już raz mi się udało, to i tym razem dam sobie radę.”. Z drugiej jednak pojawia się jeszcze większy strach, bo przecież tym razem może się nie udać, bo tym razem jest gorzej, tym razem jestem słabszy. Nadzieja, wola walki i chęć życia są w takiej chwili poddawane próbie, o której zdrowemu człowiekowi nigdy nawet się nie śniło. Zaczyna się, nie tylko ponowna walka z chorobą, ale i ze sobą, o to żeby się nie poddawać, żeby nie opuszczać głowy. W tym miejscu uwydatnia się jeden z najkoszmarniejszych ubytków w polskim leczeniu nowotworów. Onkolog jest lekarzem od ciała, pomaga zwalczyć samą chorobę i jej przykre objawy, ale z głową, ze sobą, w większości przypadków pacjent musi poradzić sobie sam, a to chyba jest najtrudniejsze w tym wszystkim. Niby konsultacja psychologiczna lub psychiatryczna jest, ale jest tak powierzchowna, że równie dobrze mogliby sobie ją darować. Niewielu ludzi dotkniętych taką chorobą zdaje sobie sprawę z tego, że oprócz pomocy dla ciała, potrzebują też pomocy dla duszy. Nie wszyscy mają takie szczęście jak ja, że mieli lub mają wokół siebie silną grupę „wspieraczy” takich jak rodzina czy przyjaciele i też, niestety, nie zawsze to wystarcza. I tak człowiek zostaje sobie sam ze sobą i ze swoim strachem… Dlaczego przy onkologu nie siedzi od razu psychiatra / psycholog? Dlaczego ludzie mają zostawać z tym sami? Nie mam tu pretensji do lekarzy, bo w tym przypadku niewiele od nich zależy, ale do tych, którzy „sępią” pieniędzy. NFZ bardzo nie lubi kojarzyć terapii i płacić dwa razy za tego samego chorego. Wiele razy zastanawiałem się nad przyczyną takiego myślenia i nie udało mi się dojść do innych wniosków jak tylko takich, że taniej jest wypłacić zasiłek pogrzebowy niż zainwestować w człowieka… Smutne to. Bardzo smutne.

Jest jeszcze jeden przypadek „najgorzej”. Kończy się leczenie. Onkolog triumfuje, ogłasza  remisję, a tu okazuje się, że chemia czy radioterapia tak wykończyły człowiekowi inne organy, że zaczynasz się leczyć z innych przypadłości, jeśli tylko jest to jeszcze możliwe.
W trakcie chemioterapii w warszawskim COI miałem Koleżankę. Nie było to zbyt łatwe, bo warunki w jakich ona jest przeprowadzana nie sprzyjają zawieraniu znajomości, z resztą same okoliczności również nie zachęcają do rozmowy. Zwykle gdy kładłem się pod kroplówką, na szybko wyciągałem książkę, telefon lub innego grajka i na te kilka godzin udawałem nieobecnego, znikałem gdzieś myślami, byleby tylko przetrwać. Ta Dziewczyna jednak nie dawała za wygraną i gdy tylko leżeliśmy lub siedzieliśmy obok siebie nieustannie zagadywała. Na początku doprowadzała mnie do szewskiej pasji, ale po jakimś czasie przekonałem się, że możemy rozmawiać nie tylko na tematy związane z naszą chorobą. Widzieliśmy się kilka razy, ale wspomniane okoliczności bardzo szybko nas do siebie zbliżyły. Szczęśliwym trafem mieliśmy zbieżne harmonogramy leczenia i udawało się obok siebie lokować na salach. Gadaliśmy chyba o wszystkim, o totalnych głupotach i tych ważniejszych sprawach. Inni pacjenci nie za bardzo nas lubili, bo za często się śmialiśmy, wg nich „nie wypadało”. Czas leciał. W pewnym momencie nadszedł dzień, w którym oznajmiła mi, że to jest już jej przedostatni raz, że lekarz już stwierdza remisję i zwalnia z obowiązku „ćpania”. Radość, satysfakcja, wymiana numerów telefonów. Byłem na podobnym etapie, więc tym bardziej się cieszyliśmy. Wygrywaliśmy! Tydzień później zadzwoniła do mnie jej matka. Serce nie wytrzymało. Moja 26 letnia koleżanka zmarła na zawał. Niebawem minął 2 lata.
Z resztą, nawet gdyby nie Ona... Matka mojej przyjaciółki kilka lat temu wygrała walkę z rakiem piersi. Leczenie przebiegało bez większych problemów. Wszystko się udało, no prawie wszystko, bo w tej chwili jest na rencie, ale nie z powodu nowotworu. Leczenie tak zmęczyło serce, że kobieta w sile wieku na rencie będzie już do emerytury, no chyba, że szanowny ZUS stwierdzi, że może skręcać długopisy i z tego się utrzymywać. Żenada… Żeby ludzie z takimi schorzeniami co roku musieli stawiać się przed komisją, jak przed jakimś sądem, gdzie fartuch jeden z drugim zastanowią się w jaki sposób wykorzystać jeszcze „wiek produkcyjny” chorego.

Tak jak już napisałem, rozumiem zachowanie ludzi po śmierci Anna Przybylskiej, ale kurde, niestety nie tylko Ona chorowała, w tym dniu nie tylko Ona przegrała walkę z rakiem. W całej tej sytuacji do szału doprowadza mnie nagły wysyp specjalistów od raka, domorosłych onkologów, tych którzy nagle zaczynają się zastanawiać i sobie przypominają.
Po tym jak media podały do wiadomości tą smutną informację nagle rozdzwonił się mój telefon. Ludzie właśnie sobie przypomnieli. Niektórzy już ponad rok nie pamiętali, ale teraz, no chyba „nie wypada”. Brzydkie, bardzo brzydkie słowa cisnął mi się w tej chwili na usta i pod palce, ale Wam tego szczędzę, bo nie o to tu chodzi. Chciałbym tylko, żebyście pamiętali, że chorzy na raka są wśród Was, czy chcecie czy nie i nie potrzebują troski „z dupy”, bo się przypomniało, bo celebryta umarł na to co oni mają lub chyba kiedyś mieli.

Ludzie umierają z powodu nowotworów codziennie. Tak było, jest i będzie.

P.S. Korzystając z okazji. Jeśli ktoś chciałby pomóc to polecam Fundację Dorze, że jesteś. Pomagają wszędzie gdzie się da i jak się da ludziom chorym na raka. Po prostu są. Wszelkie informacje na temat udzielanej przez nich pomocy, jak również pomocy, której Wy możecie udzielić znajdziecie na ich stronie.